Na co Ministerstwo Sportu powinno wydawać publiczne pieniądze?
Jest to pełna wersja artykułu wydrukowanego 29 sierpnia 2012 r. w Rzeczpospolitej
Uczmy młodych ludzi myślenia. Na przykład poprzez grę w brydża
Po nieudanych dla Polski igrzyskach olimpijskich w Londynie dyżurnym stał się temat strukturalnych niedoskonałości polskiego sportu. Jedno pytanie goni drugie: czy pieniądze wydawane przez państwo na potrzeby wyczynowych sportowców to pieniądze wyrzucane w błoto, dlaczego padają w Polsce dyscypliny „klasyczne” (lekka atletyka, sporty walki, gry zespołowe), dlaczego nie mamy żadnej „narodowej” sportowej specjalności? Wygląda na to – nie jest to oczywiście stwierdzenie specjalnie odkrywcze – że nie umiemy w Polsce poukładać sportowych klocków tak, jak to robią nacje z teoretycznie porównywalnym potencjałem, jak Czesi, Węgrzy, Hiszpanie czy Ukraińcy, o sportowych potęgach nie wspominając. Skoro nie umiemy poukładać klocków, to ani chybi dzieje się tak z powodu – nazwijmy to eufemistycznie – niezbyt produktywnych procesów myślowych w głowach decydentów. Tymczasem nie minęły dwa tygodnie od Londynu i polscy sportowcy wrócili do kraju ze srebrem i brązem olimpijskim w prestiżowej dyscyplinie, w której nie da się niczego ugrać bez pomocy głowy – w brydżu sportowym.
Gdy w Londynie większość polskich faworytów dostawała w skórę, we francuskim Lille rozpoczęła się XIV Olimpiada Brydżowa (od 2008 r. wchodząca w skład World Mind Games – Światowych Igrzysk Sportów Umysłowych). Tradycyjnie grano w trzech kategoriach: open (60 narodowych zespołów), kobiet (43) i seniorów (+60 lat, 34 drużyny).
Polska okazała się w Lille jednym z dwóch krajów (obok Szwecji), które wprowadziły wszystkie trzy zespoły do ćwierćfinałów. Na tym etapie – jak na ironię – nie powiodło się tym, którzy w ostatnich latach zdobywają na najważniejszych imprezach medal za medalem, czyli polskim seniorom. Do półfinału awansowały natomiast – pierwszy raz w historii – Polki, a także mężczyźni w najbardziej prestiżowej konkurencji open.
Ostatecznie Polacy sięgnęli po srebro (w ćwierćfinale odprawili superfaworytów Włochów, w półfinale wygrali z Irlandczykami, w finale ulegli Szwedom), natomiast Polkom przypadł brąz (po zwycięstwie nad aktualnymi mistrzyniami świata Francuzkami). W kontekście rozważań, jak należy organizować polski sport, by sięgał po medale, warto się przyjrzeć właśnie sukcesowi polskich brydżystek. Otóż przez wiele lat grające w brydża panie były w Polsce w (głębokim) cieniu panów, mających na koncie liczne sukcesy (te sukcesy były zresztą dużo bardziej doceniane niż dziś – obecność brydżystów w czołowej dziesiątce plebiscytu „Przeglądu Sportowego” nie była niczym dziwnym). Mijały dziesięciolecia, a na koncie polskich brydżystek – poza nielicznymi wyjątkami – nie było poważniejszych osiągnięć. Mniej więcej od dziesięciu lat w kilku ośrodkach w kraju (to głównie Małopolska, Śląsk i Dolny Śląsk, Wielkopolska, Warszawa) zaczęto przysłowiową pracę u podstaw z młodymi adeptkami brydża. Efekty przeszły wszelki oczekiwania. Od czterech, pięciu lat Polki wygrywają praktycznie wszystko, co jest do wygrania w brydżu młodzieżowym. Mistrzostwa juniorek to od dłuższego czasu praktycznie mecz Polska kontra reszta świata. Było tylko kwestią czasu, kiedy młode pokolenie polskich brydżystek zamiesza w „dorosłej” rywalizacji. I wreszcie ten czas nadszedł, nawet wcześniej, niż można się było spodziewać: w jednej ósmej finału olimpiady w Lille Polki trafiły na Amerykanki. Cztery zawodniczki mające na koncie całe worki juniorskich medali (Katarzyna Dufrat, Justyna Żmuda, Natalia Sakowska i Danuta Kazmucha – najstarsza z nich ma 24 lata) skutecznie wspierane przez jedną bardziej doświadczoną parę (Ewa Banaszkiewicz – Cathy Bałdysz; ta ostatnia to Amerykanka mieszkająca od 12 lat w Polsce) usiadły do stołu, mając za rywalki sześć reprezentantek USA, które są zawodowymi brydżystkami (w zawodach drużynowych zespół brydżowy składa się z reguły z trzech par – dwie grają w meczu, trzecia odpoczywa i czeka na swoją kolej), mającymi na swoim koncie aż 19 tytułów mistrzyń świata, zdobytych w ciągu ponad ćwierć wieku. To bez mała tak, jakby w tenisie stołowym Polki wpadły na Chinki. Wydawało się, że jedyny znak zapytania to rozmiary amerykańskiego zwycięstwa. Wygrały jednak Polki. Gratulował im sam Bob Hamman, amerykańska żywa legenda światowego brydża.
Cóż się nagle stało? W tym przypadku mamy do czynienia z nowym pokoleniem inteligentnych polskich sportowców (sportsmenek). Pozbawionych kompleksów, pewnych wiary w siebie, pracowitych, żądnych sukcesu i – last but not least – bardzo wobec siebie życzliwych. Nierozpamiętujących porażek, lecz wyciągających wnioski z niepowodzeń. Przypomnijmy sobie próby nawiązywania merytorycznej rozmowy z polskimi olimpijczykami w Pekinie czy Londynie lub piłkarzami po nieudanym Euro. W przeważającej części przypadków słyszało się standardowe: „Nie wiem, co się stało, trzeba by spytać trenera, może niepotrzebnie startowałem w mistrzostwach Polski, dwa szczyty formy to za dużo, poza tym przeciwnicy byli bardzo silni, no i skakałem (biegałem, pływałem, machałem floretem – niepotrzebne skreślić) pod wiatr”. Za to oszczepnicy – wysłaliśmy ich do Londynu aż trzech – nieszczęśliwie rzucali z wiatrem, co w ich przypadku jest akurat wielką niedogodnością.
Tymczasem taka np. Natalia Sakowska przez kolejne letnie miesiące jeździła po całym świecie – występując w drużynowych ME, akademickich i juniorskich ME i MŚ, wreszcie w olimpiadzie w Lille – i gdzie nie wzięła do ręki kart, tam grała jak z nut. No, ale wiatr jej nie przeszkadzał…
Brydżowa reprezentacja open zdobyła w Lille wicemistrzostwo olimpijskie. Było to możliwe w wielkiej mierze dzięki prywatnemu sponsorowi, który „zachęcił” do gry w reprezentacji najlepszą od lat polską parę Cezary Balicki – Adam Żmudziński. Obaj oni to zawodowi brydżyści, od dawna mieszczący się w ścisłej światowej czołówce. Z polskimi sukcesami w kategorii open jest trochę tak, jak przez wiele lat było z tytułem mistrzowskim w Polskiej Lidze Siatkówki – kto miał Mariusza Wlazłego, ten miał mistrzostwo. W brydżu w kategorii open sukcesy są ostatnio głównie wtedy, gdy w reprezentacji grają Balicki ze Żmudzińskim. A oni nie zawsze chcą grać za czapkę gruszek i order z ministerstwa.
Co ciekawe, także polscy juniorzy – tak jak ich rówieśniczki – świetnie szkoleni przez trenerów-pasjonatów (też przede wszystkim w tych samych ośrodkach jak w przypadku dziewcząt) rządzą w światowym młodzieżowym brydżu – ale ostatnio głównie w kategorii do 20 lat. Potem już jest gorzej. Dlaczego? To proste. Po zakończeniu studiów trzeba się wziąć za „poważną pracę”. (Z brydża mogą wyżyć tylko absolutnie nieliczni: do Balickiego i Żmudzińskiego dołączają właśnie KrzysztofBuras i Grzegorz Narkiewicz – coraz częściej zapraszani do składów hojnie sponsorowanych zawodowych amerykańskich teamów grających w turniejach za oceanem).
Niektórzy utalentowani juniorzy wracają do gry po 10–15 latach, gdy już ustawią sobie sprawy życiowe. Skąd zatem „dorosłe” sukcesy młodych Polek? Ano w kobiecym brydżu konkurencja jest jednak mniejsza.
Wróćmy do kwestii generalnych dotyczących polskiego sportu. Pytanie brzmi: czy państwo powinno dorosłym ludziom płacić ciężkie pieniądze za to, że mają szansę zdobyć tytuły w wioślarstwie, szermierce, zapasach, strzelectwie czy skoku o tyczce? Albo w brydżu?
Moim zdaniem nie powinno. A przynajmniej nie tak dużo jak teraz. Powinien funkcjonować system, który umożliwi wysyłanie na zgrupowania (nawiasem mówiąc, tacy np. niemieccy kajakarze, mający na igrzyskach wielokroć większe od polskich sukcesy, spędzają na zgrupowaniach wielokrotnie mniej czasu niż Polacy) i na zawody oraz zapewni symboliczne stypendia. Młodzi ludzie sami powinni się przygotowywać do dorosłego życia. Jak brydżyści. Jeśli już ministerstwo ma na coś wydawać większe pieniądze, to na szkolenie młodzieży (w tym na pensje trenerów) oraz nagradzanie sukcesów w dyscyplinach niekomercyjnych. Niewyobrażalnie hojnie wynagradzani w klubach siatkarze czy piłkarze powinni być – w razie sukcesów – ukontentowani medalami (ha – to dopiero szatański pomysł, prawda?).
Świętej pamięci Andrzej Grubba powtarzał, że w tenisie stołowym najważniejsza jest głowa. Potem nogi, a dopiero na końcu ręka. Polskie brydżystki w 1/8 finału olimpiady grały z Amerykankami sześć tzw. segmentów. Pięć pierwszych sensacyjnie wygrały. Przed ostatnią częścią rywalizacji miały dużą przewagę. Ale – że wrócę do porównań z ping-pongiem – prawda wychodzi na jaw, gdy gra się na przewagi, w samej końcówce. I nagle, na koniec, Amerykanki zaczęły grać jak z nut, wszystko im wychodziło, brydżowi bogowie zaczęli mówić po angielsku z amerykańskim akcentem. W ostatnich rozdaniach awans Polek do dalszych gier zawisł na włosku. Na cienkim włosku wytrzymałości psychicznej. I ten polski kosmyk włosów uniósł tę odpowiedzialność. Polki wygrały różnicą porównywalną do mrugnięcia okiem w biegu sprinterskim.
Nie jest pewne, co będzie dalej z polskim brydżem. Ministerstwo Sportu może zacząć jeszcze bardziej ograniczać i tak już ograniczane z roku na rok dotacje do takich – w jego mniemaniu najwyraźniej mało poważnych – dyscyplin jak brydż. Gdyby Polski Związek Brydża Sportowego dostał z ministerialnej kasy jedną trzecią tego, co dostaje którykolwiek z „najbiedniejszych” związków, które wysłały olimpijczyków (oraz ich trenerów i – co oczywiste – działaczy) na wycieczkę po wielkie baty do Londynu, moglibyśmy mieć z brydża wielką pociechę. Bo ta gra uczy młodych ludzi kreatywnego myślenia (podkreślał to i Winston Churchill, i Deng Xiaoping, a dziś – grywający w otwartych mistrzostwach świata Bill Gates oraz Warren Buffet), które – jak się zdaje – nadal ma w Polsce wielką przyszłość ze względu na obecny ostry tegoż myślenia deficyt. A – że pozwolę sobie na koniec na nieco karkołomną teorię– pokonywani przy brydżowym stole Anglicy może z większym zrozumieniem przyjęliby do wiadomości, kto i za pomocą czego tak naprawdę rozsupłał tajemnice niemieckiej Enigmy. Polacy. Za pomocą głowy.
Paweł Jarząbek
Autor jest redaktorem naczelnym dwumiesięcznika „Świat Brydża”