Ostatnia rozmowa z Julianem Klukowskim
Rozmowa z Julianem Klukowskim
Dobra gra w brydża nobilitowała. Wystarczy spojrzeć na stare zdjęcia
– Moim zdaniem to wszystko tak naprawdę zaczęło się latem 1955 roku, kiedy w Warszawie odbył się wielki zlot młodzieży. Miałem wtedy szesnaście lat i oglądałem to wszystko z szeroko otwartymi oczami. Zjechali do nas ludzie z całego świata – zupełnie inni, kolorowi, weseli. Pokazywali swoją kulturę, muzykę, taniec. To było dla młodych Polaków wielkie wydarzenie. Oczywiście władza miała tu swoje ideologiczne plany, ale na mało kogo to działało. Po prostu cieszyliśmy się, że poznajemy nowy świat, który do nas zawitał. Bo dla nas okno na ten świat za granicą było zamknięte na głucho! – mówi w rozmowie ze Światem Brydża Julian Klukowski, najdłużej utrzymujący się w światowej czołówce polski brydżysta. Pierwszy medal międzynarodowej imprezy mistrzowskiej zdobył w 1963 r., ostatni (na razie) – 53 lata później, w ubiegłym roku. W 60-lecie Polskiego Związku Brydża Sportowego opowiada zarówno o początkach brydża porównawczego w Polsce, jak i o kolejnych dziesięcioleciach: – Jak ktoś grał w brydża, niekoniecznie w sportowego, to powszechnie uważano, że ma cośw głowie, a nawet, że prawdopodobnie ma go nieco więcej niż ten, który nie gra. Potem to się zmieniło. Pojawiło się mnóstwo różnych innych bodźców, możliwości rozrywki, spędzania czasu…
– W książce Moje przygody z brydżem w tle Bogumiła Seiferta został Pan pierwszy raz wymieniony pod datą listopad 1961. Grał Pan wtedy w Warszawie w parze ze Zbigniewem Szurigiem w korespondencyjnej olimpiadzie par. Zajęliście wtedy drugie miejscew Polsce. Pamięta Pan ten turniej?
– Oczywiście.
– I jak to wyglądało w tamtych czasach?
– Pamiętam, że z Australii przysłano rozdania z ich omówieniami. Trzeba też było wpłacić jednego dolara, żeby można było zagrać. Patrząc z dzisiejszej perspektywy, wydaje się to śmieszne, ale wtedy ze względu na przepisy dewizowe, był z tym olbrzymi problem.
Grało się para przeciwko parze. Nam przyszło grać z Rysiem Ciszewskim. Mówiło się na niego Rysio Trzy Bez Atu, bo – jak pan się domyśla – co chwilę grał 3 BA. To była taka olimpiada problemowa – był punktowany nie tyle goły wynik jako taki, ale też osobno licytacja, rozgrywka i wist. No i nasz Rysio Trzy Bez Atu uznał za stosowne wciąż nam przeszkadzać w licytacji. Ciągle blokował z niczym, aż zawołaliśmy sędziego, bo to wypaczało grę. Na szczęście dość szybko przyszło następujące rozdanie. Na stole Rysio miał ppp– cccD kkkA K x x x x tttA K x x x x, a nasz wist nastąpił według instrukcji w piki, w których miał w ręku tylko asa, a w młodszych po trzy blotki. Trzeba było oczywiście wyrzucić damę kier i sprawdzić, który kolor się dzieli. Rysio po krótkim namyśle wyrzucił trefla, trafił i zrobił nawet nadróbkę. Za taką rozgrywkę dostał jednak zero i wtedy się obraził, powiedział że w takiego brydża grał nie będzie, i sobie poszedł.
Pamiętam, że Zbyszek Szurig w zadaniach rozgrywkowych nie zrobił ani jednego błędu, a ja zrobiłem jeden. Do dziś pamiętam to rozdanie. Dziś pewnie i junior by rozwiązał ten problem, ale to były zamierzchłe czasy. Mianowicie nie było komunikacji. A myśmy byli uczeni, m.in. przez Stefana Łowińskiego, że w przypadku przymusu podstawowa sprawa to komunikacja. I w tym rozdaniu był as walet z blotką w dziadku i mariasz z blotką w ręku. I trzeba było zagrać króla, potem małe – i teraz w zależności od tego, co dołożył ten z lewej, zabićasem i dochodzić do ręki, albo wyrabiać kolor na stole, do którego nie było dojścia . No i niestety skusiłem.
– Gdzie graliście?
– Tego akurat nie pamiętam, ale przypominam sobie specyficzną atmosferę. Człowiek czuł, że uczestniczy w niezwykłym wydarzeniu – w końcu międzynarodowym. W tamtych czasach, kiedy jeszcze niezwykle rzadko wyjeżdżało się grać za granicę, to była taka namiastka międzynarodowych kontaktów brydżowych.
– Miał Pan wtedy 22 lata. I od jak dawna grał Pan już w brydża?
– Mniej więcej od pięciu lat.
– Tradycje rodzinne?
– Nie, zupełnie nie. Zaczęliśmy grać w szkole, w TPD III na Mokotowie, gdy tylko się okazało, że istnieje coś takiego jak brydż. To było w okolicy pamiętnego roku 1956. Graliśmy oczywiście w kółko, m.in uczeń tej samej szkoły Marek Gaszyński...
– … ten Marek Gaszyński, legendarny radiowy dziennikarz muzyczny?
– Tak, dokładnie ten Gaszyński. Nawiasem mówiąc, do dziś jeszcze się czasami spotykamy. Tyle że już nie przy brydżu.
Te nasze pierwsze brydże odbywały się głównie u innego ucznia naszej szkoły Marka Jaroszyńskiego, potem prezesa Polskiego Związku Tenisowego. Tak sobie u niego w tego brydża łupaliśmy, bez większego pojęcia. Ale mnie to zaczęło się coraz bardziej podobać, chciałem się podciągnąć, grać coraz lepiej. I zacząłem chodzić do klubu Rozrywka na MDM-ie, tam gdzie teraz jest poczta (tornister chowałem za kaloryferem na klatce schodowej). W tym klubie można było pograć w bilard i właśnie w brydża. Tylko trzeba było mieć sto złotych na tak zwaną mizę– żeby ewentualniebyło z czego zapłacić, gdy się przegra. Sto złotych to było dużo pieniędzy, więc wyspecjalizowałem się w odmianie bilardu, tzw. grzybku, w którego się grało po dziesięć złotych. Często więc udawało mi uzbierać pieniądze na brydża. I w tym klubie wypatrzył mnie Zbyszek Szurig. Nawet pamiętam dokładnie, kiedy uznał, że mam dryg do brydża. Przyglądał się rozdaniu, w którym rozgrywający grał 3 BA i miał na stole szóstego asa, króla i waleta z dziewiątką, a w ręku dwie blotki.Ja zaś miałem za stołem damę z dziesiątką sec. Rozgrywającyzagrał do króla, a ja wyrzuciłem damę, więc wrócił do ręki i oczywiście zaimpasował teraz dziewiątką – i moja dziesiątka wzięła. Gdybym w pierwszym okrążeniu dołożył dziesiątkę, rozgrywający złowiłby chyba później spadającą damę, gdyż czwarta u partnera nie była do wyimpasowania.
Niby nic wielkiego, ale ja to wymyśliłem, przy stole, a Szurig kibicował. Niedługo potemwciągnął mnie do brydża sportowego. Zacząłem grywać w Staromiejskim Domu Kultury, gdzie powoli rozkręcały się już treningi brydżowe. Szybko zostałem stałym partnerem Zbyszka i jakoś już dalej poszło…
– O kilku świetnych brydżystach zapewne będzie w naszej rozmowie mowa. O pierwszym z nich już jest mowa. Zbigniew Szurig to postać owiana w polskim brydżu legendą. I już w tamtym czasie, na przełomie lat pięćdziesiątych i sześćdziesiątych, był wielce ważną brydżową postacią. A był przecież tylko o rok od Pana starszy…
– No tak, ale rzeczywiście był to dla nas guru. On po pierwsze był wtedy już na pierwszym roku studiów, a ja się uczyłem w jedenastej klasie. To była jednak duża jakościowa różnica. Po drugie i najważniejsze – Zbyszek po prostu był już wtedy świetnym brydżystą. A przez kolejne lata jeszcze bardzo się rozwinął, szczególnie jeśli chodzi o teorię. Katował nas w Juvenii, wtłaczając nam do głów swój precyzyjny system licytacyjny. Był przy tym niezwykle stanowczy i absolutnie nie było mowy o litości: płaciliśmy zatem kary pieniężne (!) za niedolicytowanie końcówek i szlemików w młodsze kolory – mały pieniążek (50 zł) płaciło się , gdy grało się 3 BA i przegrało, a w młodszy szła końcówka lub gdy się wygrało 3 BA, a w młodszy szedł szlemik. Natomiast duży pieniążek (100 zł) trzeba było wyasygnować, gdy się grało 3 BA, a w młodszy wychodził szlem.
Poza tym Zbyszek był ewidentnie obdarzony charyzmą. I to nie tylko w życiu brydżowym. Pamiętam, że jeszcze jako student zawsze był otoczony dziewczętami, chociaż sam wcale nie był jakoś specjalnie przystojny. Po prostu miał coś w sobie.
– Para Szurig – Klukowski rozpadła się krótko przed drużynowymi mistrzostwami Europy w Warszawie w 1966 r. Ponieważ?
– Konkretnie chodziło o to, że Zbyszek nie przyjechał na ostatnie kryterium kadry, tłumacząc, że nie mógł odwołać swoich zajęć na uniwersytecie. Ponieważ obaj pracowaliśmy na Wydziale Matematyki UW, wiedziałem, że była to ewidentna wymówka. Odnosiłem wrażenie, że Zbyszek po prostu obawiał się gry w prestiżowych warszawskich mistrzostwach, bo źle znosił presję. A już na pewno bardzo źle znosił fakt, że zacząłem mu dorównywać poziomem. Tak czy owak nasza para się rozpadła…
– Co Bogumił Seifert skwitował w swoich wspomnieniach następująco:Przestała istnieć jedna z najlepszych par w Polsce, zawsze otoczona wianuszkiem kibiców i adeptów propagowanego przez nich nowoczesnego systemu licytacji; trudno oszacować straty, jakie fakt ten przyniósł naszemu brydżowi pod względem osiągnięć sportowych.
– Skoro tak pan Bogumił napisał, to coś musiało na rzeczy być. Szkoda tylko, że jako kapitan reprezentacji nie powołał nas (a mógł tak zrobić, ponieważ w ostatnim kryterium mogliśmy zająć ostatnie miejsce, a i tak wygralibyśmy eliminacje). Na otarcie łez powołał mnie z Markiem Kasprzakiem jako parę rezerwową. Ostatecznie więc mistrzostwa w Warszawie oglądałem jako kibic. Chociaż zaangażowałem się też mocno w przygotowywanie mistrzostw, byłem nawet w komitecie organizacyjnym.
– Wspomniał Pan, że w pewnym momencie okazało się, że istnieje coś takiego jak brydż. Wcześniej był w PRL-u prawie że zakazany, a już na pewno niemile widziany przez władze budujące socjalizm. I nagle brydż wypływa, podobnie jak jazz i kolorowe skarpetki – dokładnie w tym samym czasie…
– Moim zdaniem to wszystko tak naprawdę zaczęło się latem 1955 roku, kiedy w Warszawie odbył się wielki zlot młodzieży [5. Światowy Festiwal Młodzieży i Studentów odbył się w Warszawie na przełomie lipca i sierpnia 1955 r. – P.J.]. Miałem wtedy szesnaście lat i oglądałem to wszystko z szeroko otwartymi oczami. Zjechali do nas ludzie z całego świata – zupełnie inni, kolorowi, weseli. Pokazywali swoją kulturę, muzykę, taniec. To było dla młodych Polaków wielkie wydarzenie. Oczywiście władza miała tu swoje ideologiczne plany, ale na mało kogo to działało. Po prostu cieszyliśmy się, że poznajemy nowy świat, który do nas zawitał. Bo dla nas okno na ten świat za granicą było zamknięte na głucho!
To po tym festiwalu zaczęły się u nas przemiany obyczajowe. A przy okazji Gomułka po dojściu władzy poluzował – na krótko, bo na krótko, ale jednak. Zrobiła się szczelina i w tę szczelinę wszedł jazz, bigbit, jak to się wtedy mówiło, a nawet zmiany w modzie.
– No i brydż.
– Tak jest – także brydż. Który szedł, że tak powiem, z jazzem pod rękę. W SDK Starówka na dole był potem jazzowy klub Largactil. Śpiewała tam Wanda Warska, tam Andrzej Wajda kręcił muzyczne sceny słynnego filmu Niewinni czarodzieje… To się działo tuż obok i często u nich gościliśmy, schodząc ze swojego piętra do ich piwnicy.
A jeśli chodzi o rozwój życia brydżowego, to trzeba pamiętać, że przecież były u nas pewne przedwojenne tradycje. Wielu brydżystów było jakby uśpionych. I się teraz przebudzili. Bo już mogli oficjalnie grywać.
I bardzo szybko to się rozwinęło. Gdy już byłem na studiach, w brydża grałomnóstwo ludzi. Dosłownie mnóstwo – szczególnie na takich studiach jak moje, czyli matematycznych. Było też tak, że dobra gra w brydża nobilitowała. Wystarczy spojrzeć na stare zdjęcia. My tu gramy z poważnymi minami, a dookoła ludzie siedzą nad głowami i przeżywają tak samo jak my, albo jeszcze bardziej. To oczywiste, że dla młodego człowieka, a byłem wtedy całkiem młody, to było bardzo nobilitujące.
Potem jeszcze przez parę dziesięcioleci było tak, że jak ktoś grał w brydża, niekoniecznie w sportowego, to powszechnie uważano, że ma cośw głowie, a nawet, że prawdopodobnie ma go nieco więcej niż ten, który nie gra… Potem to się zmieniło. Pojawiło się mnóstwo różnych innych bodźców, możliwości rozrywki, spędzania czasu…
Chociaż na szczęście tu i ówdzie młodzież gra i dziś – i to jak! Mamy przecież wielkie sukcesy w młodzieżowym brydżu.
Wracając do tamtych czasów sprzed ponad pięćdziesięciu lat, to muszę podkreślić, że mieliśmy wtedy na matematyce na UW świetną brydżową ekipę: Zbyszek i ja, bracia Ramerowie, Artur i Aldek, no i oczywiście Jola Krogulska. Regularnie wygrywaliśmy w meczach z Politechniką czy innymi uczelniami.
– W brydża towarzyskiego, kółkowego grywali też różni znani ludzie. Pisarze, aktorzy…
– Na przykład Gustaw Holoubek. Z nim byłem nawet w pewnym sensie zakolegowany – oczywiście dzięki brydżowi, w którego bardzo lubił grać, chociaż sam zdawał sobie sprawę z tego, że idzie mu w nim średnio. Znaliśmy się z towarzyskich meczów Warszawa – Kraków. A gdy się spotykaliśmy, także przy okazji premier teatralnych, to zwracaliśmy się do siebie per Mistrzu…
Bardzo lubiłem Gustawa Holoubka, także za to, że miał dystans do siebie. No i miałfantastyczne poczucie humoru. Poza tym był wielkim kibicem sportowym, szczególnie piłkarskim. Nawiasem mówiąc, Zbyszek Szurig też mocno się interesował piłką. Chodziliśmy razem na mecze Legii i Zbyszek jak to Zbyszek – zawsze miał zacięcie pedagogiczne i na stadionie, tak jak przy brydżowym stoliku, bardzo lubił doradzać. I krzyczał w kierunku boiska: Zagraj tak, zagraj siak… Pamiętam, jak jakiś pijaczek kiedyś warknął naniego: Jakżeś pan taki mądry, to wejdż pan na boisko i sam zagraj, (a to, gdy spojrzało się na posturę Zbyszka, było śmieszne samo w sobie).
Ja też byłem kibicem sportowym, ale od piłki wolałem lekką atletykę. Byłem w 1958 r. na Stadionie Dziesięciolecia na pamiętnym meczu Polska – USA.
– Największą sensacją było to, że Zdzisław Makomaski wygrał wtedy z mistrzem olimpijskim Tomem Courtneyem na 800 metrów.
– Tak było. A Jerzy Chromik ustanowił rekord świata na 3 km z przeszkodami. Oj, działo się, jak się teraz mawia…
A wracając do artystów grających w brydża. Wiele lat później, w stanie wojennym, w naszym mieszkaniu na Ursynowie organizowałem brydżowe wieczorki, w których często uczestniczył Przemysław Gintrowski. On naprawdę całkiem nieźle grał w brydża. I miał okazję nas ogrywać (graliśmy co prawda na minimalne stwki), bo był niepijący, i gdy brydż się przeciągał poza godzinę milicyjną igraliśmy do rana, to Przemek, jako jedyny zupełnie trzeźwy, zawsze był na plusie…
– Pamięta Pan swoje pierwsze, nazwijmy to tak, formalne związki z Polskim Związkiem Brydża Sportowego?
– W Cezarze jest informacja, że do PZBS wstąpiłem w 1961 roku, ale to musiało być dużo wcześniej. To musiał być rok 1957, gdy już byłem studentem, bo przecież już wtedy grałem w drużynie, w lidze. Z tej drużyny oprócz mnie już tylko Selim Achmatowicz żyje…
No cóż, powstanie PZBS było kluczowym momentem rozwoju brydża w Polsce, bo związek po prostu zaczął organizować rozgrywki. Sam zaczynałem od bodajże B klasy.
Z całą pewnością kluczową postacią w odrodzeniu życia brydżowego w Polsce był Bogumił Seifert. Jeździł po Polsce, namawiał do zakładania lig brydżowych, robił prezentacje brydża sportowego. No i bardzo ważne było to, że wpadł na pomysł zainteresowania naszą grą lokalnej prasy. Co chwila powstawały rubryki brydżowe w gazetach w poszczególnych województwach. To miało olbrzymie znaczenie dla popularyzacji brydża.
– Skoro mowa o prasie piszącej o brydżu. Tak się złożyło, że dwaj bardzo znani dziennikarze sportowi, swego czasu podpory legendarnego tygodnika Sportowiec, byli też bardzo dobrymi brydżystami: Maciej Biega i Krzysztof Wągrodzki. A ten drugi był nawet przez jakiś czas Pana stałym partnerem.
– Maciej Biega grał dobrze w brydża i był świetnym dziennikarzem, laureatem prestiżowej nagrody Złote pióro. Ale miał, powiedzmy, pewne słabości, przez które nie rozwinął się brydżowo. Jedną z nich była pasja do wyścigów konnych. Miał na tym punkcie absolutnego bzika.
Natomiast z KrzysiemWągrodzkim odnosiliśmy nawet całkiem spore brydżowe sukcesy. Krzyś był niewątpliwie talentem brydżowym, poza tym był on jednym z nielicznych, który opanował system Juvenii wymyślony przez Szuriga. No ale potem Wągrodzki awansował w redakcji Sportowca na stanowisko sekretarza redakcji i okazało się, że był to dla niego pocałunek śmierci (brydżowej). W Sportowcu pracowali co prwda świetni dziennikarze, ale z terminowością pisania tekstów mieli, delikatnie mówiąc, poważne problemy. Krzyśbardzo to przeżywał, musiał często sam pisać jakieś zapchajdziury, gdy ktoś nawalił z tekstem. I przez tę pracę coraz rzadziej i gorzej grał w brydża.
Bardzo dobrym brydżystą był też inny dziennikarz Sportowca – Romek Szymczak. A i Zdzisiek Ambroziak, najpierw świetny siatkarz, a potem równie dobry dziennikarz, m.in. Sportowca, też się w brydżu orientował. Poznałem go w latach siedemdziesiątych, gdy byłem na turnieju w Mediolanie, a on wtedy grał we Włoszech i był rezydentem w hotelu Leonardo da Vinci, w którym ja nocowałem. Po paru butelkach wina, zakąszając szynką parmeńską, doszliśmy którejś nocy do wniosku, że siatkówka i brydż niczym się właściwie nie różnią – oto pierwszy z brzegu przykład: o wyniku wcale nie decyduje poziom najlepszego zawodnika drużyny, tylko najsłabszego… A przy okazji poznałem Lecha Łasko, mistrza olimpijskiego z Montrealu [jego syn Michał to reprezentant Włoch w siatkówce; grał też przez kilka lat w polskiej lidze, w Jastrzębskiem Węglu – P.J].
– Do dziś krążą legendy o tym, jak to brydżowe wyjazdy na Zachód były w czasach PRL-u okazją do świetnych zarobków. Rzeczywiście to było aż tak intratne?
– Owszem, może nie świetnych, ale pozwalających w PRL żyć dostatnio. Z tym że był jeden podstawowy warunek – mianowicie trzeba było dobrze grać w brydża. Bo największe korzyści płynęły z nagród finansowych w turniejach, a miało to oczywiście związek z niebywale wysokim czarnorynkowym kursem dolara w Polsce. Jako asystent na uniwersytecie zarabiałem w latach siedemdziesiątych równowartość 30 dolarów miesięcznie. A z Krzysiem Moszczyńskim czy Olkiem Jezioro nie raz i nie dwa zdarzyło nam się wygrać duże turnieje na Zachodzie. Kiedyś z Olkiem wygraliśmy we Włoszech samochód – fiata pandę. I niby co mielibyśmy z tą pandą zrobić, wracać nią do Polski? Zresztą Olek nie miał prawa jazdy. No i zamiast samochodu dostaliśmy niemal jego równowartość, ponieważ brydżysta, który nas wybawił z kłopotu, nie chciał specjalnie na nas zarabiać – dostaliśmy zatem trzy czy cztery tysiące dolarów do podziału. To były pieniądze absolutnie kosmiczne, bo jeśli w Polsce wydawałeś wtedy miesięcznie równowartość stu dolarów, to już starczało na naprawdę godziwe życie… A dobrze grając w brydża, rocznie można było zaoszczędzić parę tysięcy dolarów. Pod koniec lat osiemdziesiątych uzbierałem tych dolarów ponad dwadzieścia tysięcy i zdecydowaliśmy z żoną, że wybudujemy dom. No, ale akurat nastał Balcerowiczi ratując polską gospodarkę (za co mu chwała), urealnił kurs dolara. I nie starczyło nawet na piwnice. Trzeba było złapać się za inny sposób zarabiania (przedstawicielstwo Piatnika) i z budową domu jeszcze trochę poczekać…
– Oprócz nagród w turniejach był jeszcze handel…
– No tak, jakieś tam cygara czy kawior się na Zachód woziło. Ale to nie był żaden wielkiprzemyt.
– Jednak Włosi czy Francuzi wiedzieli, że gdy przyjadą Polacy, to będzie można w dobrej cenie kupić kawior…
– Pewnie, że wiedzieli. Ale była też na tym polu konkurencja. Np. Węgrzy – ci to dopiero przywozili straszne ilości towaru i rozkładaliprawdziwe stoiska. Im chyba jakoś łatwiej było pokonywać poszczególne granice.
Chociaż i w naszym przypadku polscy celnicy z reguły przymykali oko, jak widzieli jedną czy dwie półkilówki kawioru. Wiedzieli bowiem, że to nie polski robotnik ten kawior, że tak powiem, produkował, a poza tym jak my to na Zachodzie sprzedamy i wrócimy do Polski, to przecież te pieniądze będą ostatecznie w Polsce wydane. No ale jeszcze byli celnicy na Zachodzie – francuscy celnicy byli np. bardzo czujni i mocno się bronili przed radzieckim kawiorem przywożonym przez polskich brydżystów. Wysiadaliśmy więc z pociągu jeszcze przed paryskim dworcem Gare du Nord, bo tam często czyhali na nas celnicy…
– Pamięta Pan swój pierwszy brydżowy wyjazd na Zachód?
– W ogóle za granicę to do Tihany na Węgrzech. A na Zachód to chyba od razu do Baden-Baden…
– Pierwszy raz i od razu po medal!
– No, niekoniecznie. Co prawda zajęliśmy trzecie miejsce [w drużynowych mistrzostwach Europy 1963 – był to pierwszy wielki międzynarodowy sukces polskiego brydża; drużyna grała w składzie: Julian Klukowski – Zbigniew Szurig, Czesław Kuklewicz – Andrzej Wilkosz, Stanisław Bitner – Jan Jeżowski, niegrającym kapitanem był Selim Achmatowicz – P.J.]. Medale wręczono jednak tylko za dwa pierwsze miejsca. Nam zaś za trzecie miejscenie dano nawet żadnych plakietek, nie mówiąc choćby o wywołaniu na podium.
W Baden-Baden osiągnęliśmy ewidentny, na dodatek nieoczekiwany, sukces sportowy, ale pobytu tam nie wspominam zbyt miło. To był wtedy kurort dla starszych ludzi. Osiemnaście lat po wojnie na każdego Niemca po czterdziestce patrzyliśmy siłą rzeczy podejrzliwie. Zresztą i oni dzielili się jakby na dwie grupy: jedni – ci z kompleksem winy – próbowali nam wtykać po pięć marek, a drudzy patrzyli na nas z ewidentną, powiedzmy to delikatnie, niechęcią, a już na pewno z wyższością.
– Ale za to po sukcesie w Baden-Baden posypały się zaproszenia z całej Europy.
– To fakt. Wyjazdy zaczęły się na dobre. Ale przez długie lata oszczędzało się w czasie tych wyjazdów na wszystkim. Szczególnie na noclegach, bo dobre hotele były kosmicznie drogie. Najlepiej było oczywiście, gdy trafiało się zaproszenie na nocleg u Polonusów albo u zaprzyjaźnionych brydżystów. Ale z reguły nocowaliśmy w jakichś norach. Kiedyś z Krzysiem Moszczyńskim trafiliśmy do taniego hotelu w Paryżu, a dokładniej: tak nam się wydawało, że to był hotel. A to był burdel na godziny. Wzięliśmy jeden pokój z szerokim łożem małżeńskim, a gdy na drugi dzień wychodziliśmy, portier do nas porozumiewawczo mrugał…
Czasem człowiek trochę poszalał. Gdy się jechało z Włoch do Polski z przesiadką w Wiedniu, to do Wiednia przyjeżdżało sięrano, apociąg do Polski był dopiero wieczorem. Gdy w chwilach słabości poszedłeś do w miarę porządnego lokalu na sznycel wiedeński i piwo – to płaciłeś 20 dolarów. Dwie trzecie miesięcznej pensji w Polsce…
– A Polonia często was przyjmowała?
– Tak. Szczególnie na olimpiadzie w Nowym Jorku. Tam nas dosłownie rozrywano i wszędzie zapraszano – to był 1964 rok, przecież wtedy mało kto w ogóle z Polski wyjeżdżał. Myśmy byli dla tamtejszej Polonii atrakcją po prostu niebywałą.
Gościła nas m.in. Helena Rubinstein [milionerka z branży kosmetycznej, w 1900 r. w wieku 30 lat wyjechała z Krakowa do Austrii, a potem do Australii i USA – P.J.]. Wręczyła nam po sto dolarów na porządne garnitury. Kupiliśmy bardzo porządne – po dwadzieścia dolarów. I pokazaliśmy się jej w nich – na szczęście metek nie sprawdzała…
– W wieku 25 lat znalazł się Pan jako reprezentant Polski w Nowym Jorku. I chyba stało się jasne, że dzięki brydżowi ma Pan szansę zwiedzenia świata?
– Oczywiście. I mogę uznać, że tę szansę wykorzystałem. Grałem na wszystkich kontynentach z wyjątkiem Afryki. No i poznałem mnóstwo ciekawych ludzi. Jeden z bardziej znanych pochodził akurat z północnej Afryki – niedawno zmarły Omar Sharif. Grałem przeciwko niemu wielokrotnie. Szczególnie często na znanym turnieju we francuskim Juan-les-Pins.
– Był Pan zatem na pewno świadkiem zainteresowania kibiców Sharifem. Szczególnie tych płci pięknej…
– No tak. Omar niekiedy tak jakby lekko przysypiał przy stole. I nic dziwnego, bo po nocach grywał w kółko – na takie stawki, że mógłby cały ten turniej kupić – spał mało, a i do baru lubił w przerwach w grze wyskoczyć. Zatem bywał przy stole senny. Ale jak tylko pojawiały się jakieś panie, które chciały sobie zrobić z nim zdjęcie, to nagle ożywał – oczy błyszczące, zęby białe, uwodzicielska mina… Panie odchodziły, a Omar znowu gasł…
Jeśli chodzi o czysto turystyczne aspekty wyjazdów związanych z brydżem, to chyba najmilsze wspomnienia mam z Australii. Zajęliśmy tam trzecie miejsce w Bermuda Bowl [1989 r.; drużyna grała w składzie: Julian Klukowski – Krzysztof Moszczyński, Cezary Balicki – Adam Żmudziński, Krzysztof Martens – Marek Szymanowski – P.J.]. Nawiasem mówiąc, uważam, że mieliśmy wtedy z Krzysiem Moszczyńskim zdecydowane apogeum naszej formy. W półfinale przegraliśmy wtedy z Brazylijczykami. Myśmy grali cały czas przeciwko parze Chagas – Branco, ale oni tak trafnie grali, że zaczęły mi jakieś mrówki po plecach chodzić. Byłem już przecież doświadczonym brydżystą i wyczuwałem coś przez skórę. Nie umieliśmy ich ugryźć, że tak powiem… Pocieszeniem było później, że mecz o trzecie miejsce był dość krótki i znalazł się czas, żeby przenieść się na blisko tydzień do Polonusów, znajomych Krzysia jeszcze z Polski, i wybrać się na świetną wycieczkę do parku narodowego. To miało być bardzo blisko, aleokazało się, że u nich bardzo blisko to dwieście mil – w Australii są inne proporcje… I w tym parku rzeczywiście były rzeczy niezwykłe: oczywiście kangury, które niemalże z ręki nam jadły, misie koala, żurawie, ale przede wszystkim olbrzymie papugi, może nawet półmetrowe. Niektóre miały po pięćdziesiąt lat. Oczywiście były to papugi gadające. Podchodzę do takiego ptaszyska, a ono do mnie piękną angielszczyzną: – Hello, I’m John. How are you?
Zapamiętałem dobrze tę australijską wycieczkę, bo po prawdzie to z tymi naszymi wyjazdami na brydża było często jak w słynnej odpowiedzi Ryszarda Szurkowskiego na pytanie: – Pan to tyle jeździ po świecie, niech Pan opowie, co Pan widział w czasie swojej kariery sportowej? – Przednie koło.
– Papugi w Australii mówiły – co oczywiste – po angielsku. A czy niezbyt dobra znajomość angielskiego była poważnym problemem polskich brydżystów w turniejach za granicą?
– Niespecjalnie. W końcu tych paru czy parunastu zwrotów każdypotrafi się nauczyć. Chociaż wśród brydżystów starszego pokolenia, które dominowało w Polsce zaraz po powstaniu PZBS-u, takie problemy jednak istniały. Pamiętam, że szczególny kłopot miał z tym Henryk Niedźwiecki. Było dużo śmiechu, kiedy próbował sobie radzić i licytował np. zwei klops. Ale z drugiej strony nieznajomość języków obcych nie przeszkodziła mu zostać chyba pierwszym polskim brydżystą, o którym stało się na Zachodzie głośno. Gdy Polska pierwszy raz grała w mistrzostwach Europy, w 1957 r. w Wiedniu, Niedźwiedź otworzył w meczu z Austrią 1 pik z trzema blotkami i kompletnym zerem. Gdy doszła do niego kontra – dzielnie jąwytrzymał. Na1 pik z kontrą nie wziął ani jednej lewy, a nasza drużyna wygrała w tym rozdaniu 7 impów, bo na drugim stole nasi zagrali wielkiegoszlema, oczywiście w piki (obowiązywał wtedy stary zapis). Ten blef Niedźwiedzia przeszedł do legendy…
– Od czasu do czasu – tak jak ostatnio – pojawiają się afery dotyczące oszustw w brydżu. Niekiedy bardzo głośne. Bodaj najbardziej znanym brydżystą, który kiedykolwiek został oskarżony o oszustwa, był legendarny Terence Reese. Grał Pan ze Zbigniewem Szurigiem przeciwko parze Reese – Boris Schapiro m.in. w 1964 r. w towarzyskim meczu w Londynie…
– Sprawę pary Reese – Schapiro oczywiście znam, ale szczerze mówiąc, nie bardzo wierzyłem tym, którzy twierdzili, że oni oszukiwali. Natomiast mogę potwierdzić słuchy o tym, że Reese był, w przeciwieństwie do Shapiro, człowiekiem, delikatnie mówiąc, mało sympatycznym. Wtedy w Londynie byłem świadkiem takiej sytuacji, że na sali gry pojawiła się jakaś pani, która właśnie dowiedziała się, że zmarł jej mąż. Słychać więc było szlochy, głośne składanie kondolencji itp. I wtedy Reese wrzasnął: – Shut the door! (Zamknąć drzwi!).
– Grał Pan w swojej karierze przeciwko wszystkim najlepszym brydżystom na świecie. Którego z nich najwyżej Pan ceni? Biorąc pod uwagę zarówno klasę sportową, jak i klasę w ogóle.
– To jest oczywiście trudna sprawa – wybrać kogoś takiego. A gdy myślę o połączeniu klasy sportowej z klasą samą w sobie, to muszę powiedzieć, że jest dla mnie wielką zagadką psychologiczną, jak to możliwe, że niektóre najlepsze pary świata składają się z dwóch zupełnie odmiennych osobników. Jest taka słynna para z absolutnego topu, mniejsza o nazwiska, w której jeden gracz jest wspaniałym człowiekiem o nienagannych manierach i szerokich horyzontach pozabrydżowych, a drugi jest pospolitym prostakiem, awanturnikiem, a na dodatek specjalistą od beznadziejnych przydumów, które obiektywnie nie mają sensu, a są robione tylko po to, by uśpić przeciwnika albo wyprowadzić go z równowagi. A potem cieszy się jak dziecko, gdy rywal popełni błąd. Za każdym razem zastanawiam się, jak ten pierwszy wytrzymuje z tym drugim. A grają, i to dużo, praktycznie tylko ze sobą… W Polsce też parę takich przykładów by się znalazło.
Najlepszy brydżysta, z którym grałem… Jakoś nie mam takiego ewidentnie ulubionego. Aha – przede wszystkim wspaniała była Rixi Markus [Brytyjka pochodzenia austriackiego, skompletowała tzw. potrójną koronę brydżową: w barwach Austrii wygrała drużynowe MŚ, w barwach W. Brytanii – olimpiadę; zdobyła też – z Fritzi Gordon – mistrzostwo świata par – P.J.]! Genialna brydżystka i przemiła osoba. Chociaż oczywiście przy stole słodka nie była. Gdy jeździliśmy ze Zbyszkiem Szurigiem do Anglii, to zdarzało nam się nocować w domu Rixi. W parze grała z Tonym Pridayem i prosiła nas, by grać z nimi po nocach, co zupełnie wytrącało z równowagi Szuriga, bo przecież rano trzeba było grać mecz, a on musiał dobrze się wyspać (mawiał nawet: nikogo się nie boję, byłem był wyspan!). Ale w istocie Rixi grała fantastycznie…
– A spośród mężczyzn?
– Na pewno żaden Włoch – jakoś nie przepadałem za Blue Teamem. Im dłużej się nad tym zastanawiam, tym bardziej nie mogę się zdecydować. Ale mam pewnego faworyta, którego podziwiam za analityczny umysł. To Amerykanin Michel Rosenberg, który wygrał w 1998 r. bardzo oryginalny i prestiżowy konkurs (można go nazwać nieoficjalnymi mistrzostwami świata) polegający na grze solo z komputerem. Tzn. komputer był o tyle bierny, że tylko kasował rozdanie, gdy się kusiło, a co gorsza mierzył czas i też się bezlitośnie wyłączał, gdy się przekroczyło limit wyznaczony dla danego rozdania. Ponieważ imponuje mi taka zdolność do szybkiej analizy, więc wytypowałem Rosenberga jako najlepszego brydżystę świata, mimo że uwzględniając grę przy stole, pewnie wcale nie jest najlepszy.
– Od samego początku istnienia PZBS miał Pan kontakt ze związkiem. Szybko ten kontakt stał się permanentny ze względu na Pana klasę sportową i aktywność jako reprezentanta Polski. O prezesach i innych ważnych działaczach związków sportowych w PRL-u krążą mity. Brydż miał pecha do prezesów, czy raczej szczęście?
– Działacze i prezesi byli różni. Człowiek pamięta raczej to, co dobre, przynajmniej ja. Ze szczególnym sentymentem wspominam Edwarda Strzeleckiego, który przez prawie dwadzieścia lat był redaktorem naczelnym Przeglądu Sportowego, a przez trzy lata – prezesem PZBS. Został nim w 1965 r., rok przed pamiętnymi drużynowymi mistrzostwami Europy w Warszawie.
To był pierwszorzędny facet. Przystojny, elegancki, ze świetną prezencją. Biegle mówił po francusku. Robił bardzo dobre wrażenie na brydżowych szychach z Zachodu. Bo przecież oni wcale nie chcieli nam dać tych mistrzostw w 1966 r. Bali się, że u nas po ulicach chodząbiałe niedźwiedzie i że sobie nie poradzimy. No i naszych decydentów też Strzelecki przekonywał, że warto zrobić te mistrzostwa, że to będzie świetna, jakby się dzisiaj powiedziało, promocja dla Warszawy. No i mistrzostwa udały się nadzwyczajnie. Doprawdy nadzwyczajnie.
Niedługo potem Strzelecki odszedł z PZBS. Swoje zrobił i zrezygnował, bo on chyba nie bardzo miał ochotę, żeby na co dzień się użerać w zarządzie w przyziemnych sprawach…
Myśmy z Edwardem Strzeleckim byli mocno zaprzyjaźnieni i pisywaliśmy nawet razem do Kulis brydżowe teksty z cyklu Zapytajmy arcymistrza. Raz na dwa tygodnie szedłem do niego do domu. Jego żona przygotowywała kolację, ja przynosiłem pół litra, wypijaliśmy to we trójkę i pisaliśmy dwa odcinki do Kulis.
Ciekawym, że tak powiem, przypadkiem, był Adam Wojtaś, który pełnił obowiązki prezesa krótko przed Strzeleckim. On zorganizował wyprawę na olimpiadę do Nowego Jorku. To był właściciel sklepu na Chmielnej i to było jego główne źródło utrzymania. No i po trosze też nasze źródło utrzymania, czyli zawodników – bo gdy mówił on za granicą: – Brać!, to było wiadomo, że trzeba brać, bo będzie można na tym w Polsce zarobić. No i wstawaliśmy ten towar potem do niego do sklepu. W Ameryce pan Adam np. zarządził, że kupujemy damskie majtki, pakowane po trzy sztuki i bardzo tanie. Nakupowaliśmy tych majtek ile wlezie, a potem patrzę, że na lotnisku w Warszawie pan Wojtaś wpisuje do deklaracji celnej: „Majtki damskie – 2”. Pytam więcgo: – Panie Adamie, jak to dwa? A on na to: – Na razie niech będzie 2, a jak będą kontrolować, to dopiszę: kg…
Gdy do niego zachodziliśmy na Chmielną, to często widok był taki, że jedną ręką sprzedawał konfekcję, a w drugiej trzymał słuchawkę i załatwiał wyjazdy brydżowe. I to jak załatwiał! To był prawdziwy talent organizacyjny. Jak przylecieliśmy do Nowego Jorku, to nas tam Polonia dosłownie rozrywała. Za hotel chyba ze trzy razy mieliśmy zapłacone, bo wszyscy się rwali, żeby nas wspomóc.
To wszystko dzisiaj brzmi trochę dziwnie, szczególnie dla tych młodszych pokoleń, które nie poznały PRL-owskiej rzeczywistości, ale trzeba pamiętać, że o ile tu w Polsce jakoś człowiek żył i wiązał koniec z końcem, o tyle zderzenie z Zachodem było dość przygnębiające…
– Na zdjęciach z lat sześćdziesiątych, np. z DME w Warszawie, niesamowite wrażenie robią te tłumy wokół stołu w pokoju otwartym. Jak się grało w takich warunkach?
– Normalnie. Czasami tylko trzeba było uciszyć jakiegoś kibica, a niekiedy po jakimś udanym zagraniu rozlegały się brawa.
– Na tych zdjęciach wręcz rzuca się w oczy szacunek kibiców dla zawodników.
– Fakt, ten szacunek się czuło. Chociaż i presję także. To w końcu sport i jak źle zagrałeś, to braw nie dostawałeś. A pewnie niejeden kibic sobie wtedy myślał: Ja to bym zagrał lepiej...
– W 1966 r. w Warszawie pierwszy raz przygotowano w Polsce brydżramę. Pan nawet, zdaje się, pomagał w jej obsługiwaniu.
– Komentowałem rozdania, razem z Krzysiem Jędrzejowskim i Aleksandrem Różyckim. Pamiętam, że tę brydżramę przygotował własnym sumptem Włodzimierz Sobociński z Milanówka. Było to dość siermiężne lampowe urządzenie, ale działało bezbłędnie. Byliśmy z tego dumni.
No i w ogóle byliśmy wtedy bardzo dumni, bo tak jak przed mistrzostwami były obawy, czy wszystko się uda, tak potem jeszcze długo przychodziły z zagranicy gratulacje za wspaniale zorganizowane zawody. Białych niedźwiedzi w Warszawie nie stwierdzono, za to warunki gry w Pałacu Kultury i Nauki były świetne, organizacyjnie wszystko dobrze działało, a polska gościnność urzekła wszystkich gości.
– Dwukrotnie zdobył Pan drużynowe mistrzostwo Europy. W specyficznych latach: pierwszy raz, kiedy komuna w Polsce się mocno zachwiała, czyli w 1981 r., i drugi raz wtedy, kiedy ostatecznie runęła – w 1989 r. Każdorazowo było to więc złoto ku pokrzepieniu polskich serc. W kraju zawierucha i bieda, a brydżyści udowadniają, że Polak naprawdę potrafi – myśleć i wygrywać.
– W 1981 r. w Birmingham wygraliśmy dosłownie w cuglach [polski team grał w składzie: Aleksander Jezioro – Julian Klukowski, Marek Kudła – Andrzej Milde, Krzysztof Martens – Tomasz Przybora – P.J.] Pod koniec to już karty mogliśmy rzucać za siebie… Grałem wtedy w parze z Olkiem Jezioro; zaczęliśmy grać razem po tym, jak rozstałem się – bez wzajemnej urazy – z Andrzejem Macieszczakiem, graczem, który w pewnym momencie swojej kariery widział przy stole dosłownie wszystko, ale który potem jakby stracił wigor.
Tak że w Birmingham szło nam wprost niebywale. Ale niedługo potem Jaruzelski wprowadził stan wojenny i to wiązało się oczywiście z poważnymi utrudnieniami w wyjazdach na turnieje zagraniczne. Ostatecznie wypuszczono nas z Polski szybciej, niż się można było spodziewać. Chyba już w czerwcu pojechaliśmy z Olkiem do Monzy, gdzie wygraliśmy tego fiata pandę...
Inna sprawa, że brydżyści zawsze mieli pewne fory w kwestiach wyjazdów. I to nie tylko u polskich władz. Gdy w amerykańskiej ambasadzie pisało się we wniosku wizowym, że się leci do Stanów na brydża, to wizę dawali praktycznie od ręki. Normalnie to były rozmowy, sprawdzanie finansów i prześwietlanie rodziny, a tu nic – najwyraźniej Amerykanie mieli swoje dane, że żaden brydżysta nigdy w Stanach nielegalnie nie został. No bo niby po co? Przecież amerykańskie dolary w tamtych czasach naprawdę wielką wartość miałytu na miejscu, w Polsce…
A w 1989 r. to już praktycznie żadnych kłopotów z wyjazdami nie było. W Turku zdobyliśmy złoto [skład polskiej drużyny: Klukowski – Moszczyński, Balicki – Żmudziński, Martens –Szymanowski – P.J.] i to był mój ostatni wielki sukces w kategorii open.
Ciekawostka – z tamtego okresu mam pewien sentyment do Aleksandra Kwaśniewskiego. Do niego osobiście, bo przecież nie do komuny. Kwaśniewski pod koniec lat osiemdziesiątych był ministrem sportu, czy jak to się wtedy nazywało, imuszę przyznać, że się pozytywnie zapisał w naszej pamięci. Wcześniej, gdy coś wygraliśmy, a przecież nie raz wygrywaliśmy, gdy zapraszano nas potem do komitetu kultury fizycznej, to długo czekaliśmy, aż w końcu przychodził jakiś wicedyrektor departamentu, powiedział z łaski parę słów i tyle go widzieliśmy. Natomiast gdy nastał Kwaśniewski, a my akurat wygraliśmy mistrzostwa Europy, to przyszedł, z każdym się przywitał, porozmawiał, doskonale wiedział, co wygraliśmy i autentycznie się tym interesował. Jeszcze potem parę razy go spotkałem i za każdym razem pamiętał, kto ja jestem i co w naszym sporcie osiągnąłem. Pod tym względem był nietypowym ministrem sportu.
– Teraz są w Polsce trzy duże letnie kongresy. Przez wiele lat były aż cztery. Który jest Pana ulubiony?
– Grand Prix Warszawy, wcześniej nazywane Memoriałem Łowińskiego. Wie pan, to normalne, że z biegiem lat wszystko, co było kiedyś, wydaje nam się lepsze, ale akurat warszawskie kongresy przed laty to naprawdę było poważne granie, w których brałem udział z upodobaniem. Bardzo istotne było na pewno to, że dawniej teamy – przecież najważniejsze w brydżu – były grane na poważnie. Teraz – przy całym szacunku dla organizatorów – to są już takie bardziej kadłubowe imprezy.
– My Polacy bardzo lubimy się porównywać z zagranicą i w przypadku brydża często podkreślamy, że technologia brydżowa – sposób organizacji turniejów, obsługa sędziowska, informacje w internecie – jest u nas na najwyższym poziomie. Nawet w porównaniu z najbogatszymi federacjami na świecie. Potwierdzi Pan tę tezę?
– W stu procentach. Mało tego – o niebo przewyższamy np. Amerykanów. Dziś praktycznie każdy większy turniej jest u nas na bieżąco obsługiwany w sieci. A jak to wygląda w Ameryce? Oni biorą po osiemnaście dolarów za sesję – od człowieka! Dzień w dzień spływają do nich dziesiątki tysięcy dolarów. A co jest w zamian? Jest jak za króla ćwieczka. W turniejach teamów tak jak czterdzieści lat temu układająkarteczki na tablicy z rozstawieniem, myląc się przy tym bezustannie. Nie ma pierniczków, pisze się na jakichś kartkach, z których dopieropotem wklepują dane do komputera. Ogłaszanie wyników trwa i trwa. Idziesz spać po grze i nie wiesz, jakie są wyniki – bo dopierona drugi dzień rano je podają. To wszystko jest po prostu skandaliczne. Ostatniej jesieni byłem w Orlando – i nic się nie zmieniło. Zupełnie nie jestem w stanie zrozumieć tego bezwładu (a może skąpstwa?).
U nas pod tym względem jest absolutny kosmos – szczególnie w porównaniu ze Stanami.
– Lata lecą, a Pan wciąż gra na najwyższym poziomie. Pana dorobek w kategorii seniorów jest imponujący. Zresztą nie może być inaczej, skoro przez długi czas zajmował Pan pierwsze miejsce w światowym rankingu seniorów, a teraz zajmuje miejsce drugie. Jak się utrzymuje taką formę przez tyle lat?
– Jakoś się udaje. Inna sprawa, że ostatnio jest coraz trudniej i dlatego spadłem na drugie miejsce [za Amerykanina Reese’a Milnera – P.J.], bo do kategorii seniorów zaczynają przechodzić czołowi brydżyści. Zia, Martell, Forester, Hackett i wielu innych. Nie ma żartów… Tym bardziej,że my jesteśmy coraz starsi. Co prawda konkurenci też, ale oni często są po kilkanaście lat młodsi.
Jednak wyniki wynikami, a życie toczy się dalej. Najważniejsze to…
– … nie gnuśnieć! Tak Pan tłumaczył kilka lat temu w Kwestionariuszu Arcymistrza w ŚB.
– I powtarzam to z całą powagą. Uważam, że brydż trzyma mnie przy życiu – mówię zupełnie poważnie. Bo głowa cały czas pracuje. Bogu dzięki demencja mnie nie dopada, może tylko w tym sensie, że zapominam, gdzie co położyłem albo po co poszedłem z pokoju do pokoju. Ale jaki skład ma ten facet z lewej, a jaki ten z prawej – to ciągle wiem bardzo dobrze.
– Na koniec proszę wymienić najlepszego Pańskim zdaniem polskiego brydżystę w historii. Nie licząc Juliana Klukowskiego oczywiście…
– Bez przesady, nie jestem przesadnie skromny, ale do najlepszego mi daleko. Na pewno najzdolniejszym brydżystą, jakiego spotkałem na swej drodze, był Andrzej Macieszczak. Szkoda, że umarł tak młodo, chociaż trzeba przyznać, że trochę na to zapracował.
Rozmawiał: Paweł Jarząbek
Świat Brydża, nr 1-3 (318/320), styczeń-marzec 2017 r.